Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/564

Ta strona została przepisana.

nych od brduu. Skwar palącego, sierpniowego popołudnia wdzierał się tu wraz z wyziewem gnoju i nie mając już odwagi zamówić kawy, uciekli ztąd coprędzej.
— A ty tak wysławiałeś omlety matki Faucheur — ozwał się Sandoz. — Dziś to już czysta ruina... Przejdziem się trochę, nieprawdaż?
Klaudyusz chciał odmówić. Od samego już rana całe usiłowania skierował do tego, aby iść jaknajśpieszniej, jak gdyby krok każdy skracał to tak przykre dlań gadanie, jakby każdy zbliżał go bardziej ku Paryżowi. Serce jego, głowa, cała jego duchowa istota pozostała tam, nie patrzał ni na prawo, ni na lewo, przesuwał się, nie rozróżniając nic z otaczających go dokoła przedmiotów, ni to pól, ni to drzew — z jedyną tylko palącą uporną myślą pod czaszką, pod wpływem takiej halucynacyi, że chwilami zdało mu się, iż na widnokręgu, przed sobą, widzi wznoszące się szczyty Cité, przyzywającej go do siebie. Propozycya Sandoza wszakże obudziła w nim dawne wspomnienia i przejęty jakiemś rozrzewnieniem mimowolnem, odpowiedział:
— Owszem, dobrze, pójdźmy przejść się obejrzeć.
Ale w miarę jak szli wzdłuż wybrzeży, coraz większa przejmowała go boleść. Zaledwie mógł poznać te strony, tak wszystko tu się zmieniło. Zbudowano most, by połącyć Bonnières z Bennecourt: most, wielki Boże! na miejscu starego pro-