Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/566

Ta strona została przepisana.

dami warzywnemi, okolonemi krzakami, odbijał się w wielkiej szklanej kuli zwierciadlanej, ustawionej na drewnianej podstawie w samym środku; dom sam zaś świeżo pobielony, pomalowany u węgłów, oprawy drzwi i okien w sposób naśladujący kamienne okolenie, nosił na sobie cechę niedzielnego przystroju zbogaconego parweniusza, która do wściekłości doprowadzała malarza. Nie, nie, nic tu już nie pozostało po nim, nic po Krystynie, nic z dawnej ich młodzieńczej miłości! Chciał widzieć więcej, szedł po za mieszkanie, szukał dawnego dębowego lasku, tej groty zieleni, gdzie pozostawili żywy dreszcz pierwszego swego uścisku; ale z lasku nie pozostało już ani śladu: sprzedano go, wycięto, spalono już może. Wtedy rozpacznym gestem rzucił klątwę, przeklinał tę wieś tak zmienioną za swój smutek, za to, że w niej nie odnajdował ani jednego śladu swego istnienia. Kilka lat więc zaledwie wystarcza na to, aby zatrzeć zupełnie miejsce, gdzie człowiek pracował, cieszył się i cierpiał. Po cóż zatem próżna ta egzystencya, skoro wiatr, co idzie tuż za człowiekiem, zaciera i unosi ślady jego kroków? Czuł to dobrze, że nie powinien był tu powracać, bo przeszłość bywa tylko cmentarzem naszych złudzeń i wracając w nią, człowiek krwawi sobie nogi o kamienie grobowców.
— Chodźmy ztąd! — zawołał — chodźmy conajprędzej! To głupio, tak sobie własnowolnie rozdzierać serce!