Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/567

Ta strona została przepisana.

Na nowym moście Sandoz starał się go uspokoić, ukazując mu widok, którego nie było tu dawniej, poszerzony nurt Sekwany, toczącej w pełni swe wody, między dwoma brzegami we wspaniałym spokoju. Ale wody te nie zajmowały już Klaudyusza. Patrząc na nie, jedna mu tylko przyszła uwaga: to te same wody, które, przepłynąwszy Paryż, myją stopy wybrzeży Cité; i myśl ta dopiero sprawiła mu przyjemność, pochylił się na chwilkę, zdawało mu się, że w nich odnajduje złote odbłyski wież kościoła Notre Dame i smukłą iglicę Sainte-Chapelle, które prąd fal unosił do morza.
Obaj przyjaciele spóźnili się na pociąg, odchodzący o trzeciej. Prawdziwą męczarnią było oczekiwanie przez dwie długie godziny jeszcze na pociąg w tych miejscach tak ciężkich dla nich. Na szczęście zapowiedzieli byli w domu, że powrócą dopiero nocnym pociągiem, w razie gdyby ich miano zatrzymać. To też postanowili zjeść dziś obiad kawalerski w restauracyi na placu Hawru, ażeby swobodną rozmową przy deserze, taką jak niegdyś, przyjść znów do do równowagi. Blisko już było ósmej, kiedy zasiedli do stołu.
Klaudyusz, wysiadając z pociągu, skoro tylko stopą dotknął bruku Paryża, uspokoił się z dotychczasowego swego nerwowego rozdrażnienia, jak człowiek, który się wreszcie czuje u siebie w domu. I słuchał z chłodną i zamyśloną miną,