dla jakiejś ułudy, dla chimery!... Zważ, że bądź co bądź, to bardzo prawdopodobne. Są uświęcone zachwyty, za które nie dałbym złamanego grosza. Weźmy, naprzykład wykształcenie klasyczne, ono spaczyło wszystko, postawiło nam za wzór i kazało uznawać za gieniusz ludzi gładkich, poprawnych, nad których przenieść można przecież temperamenta swobodne i niejednostajną często produkcyę, znaną zaledwie przez pojedynczych literatów. Nieśmiertelność zatem należałaby do mierności mieszczańskich, do tych, które gwałtem pakują nam w głowy, kiedy jeszcze nie mamy siły oporu... Nie, nie, nie trzeba mówić o tych rzeczach, mnie one przejmują dreszczem! Alboż zachowałbym odwagę potrzebną do mojej pracy, alboż zdołałbym stawić czoło wrzaskom, gdybym niemiał tego pocieszającego złudzenia, że z czasem, kiedyś pozyskam miłość!
Klaudyusz słuchał go, jak zwykle, zgnębiony. Potem giestem wyraził gorzką obojętność.
— Ba! cóż to znaczy? Nic niema... Myśmy więksi szaleńcy jeszcze niż ci, co sobie odbierają życie dla kobiety. Kiedy ziemia rozsypie się w przestrzeni jak spruchniały orzech, nasze dzieła niedodadzą ani jednego atomu do jej prochów.
— To, to wielka prawda — zakonkludował Sandoz bardzo blady. — Na co się przyda chcieć zapełnić nicość?... I powiedzieć, że my to wiemy,
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/569
Ta strona została przepisana.