Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/571

Ta strona została przepisana.

Byt to Gagnière istotnie, sam jeden przy tym stoliku w głębi pustej sali. Widocznie przybyć musiał na jeden z tych koncertów niedzielnych, które bywały jedynym jego wybrykiem; potem wieczorem, błąkając się po Paryżu, zaszedł do kawiarni Baudequina, do której go same nogi zaniosły dawnem nawyknieniem. Żaden już z kolegów tu nie zachodził, on sam tylko upornie trzymał się dawnego zwyczaju. Nie tknął jeszcze swego kufelka, patrzał na niego w takiem zamyśleniu, że garsoni poczęli już zakładać krzesła na stoły do jutrzejszego zamiatania, a on się nie ruszył.
Dwaj przyjaciele przyśpieszyli kroku, zaniepokojeni tą twarzą, przejęci dziecinną jakąś obawą duchów. I rozstali się na ulicy Tourlaque.
— Ah! ten nieszczęsny Dubuche! — rzekł Sandoz, ściskając dłoń Klaudyusza — to on popsuł nam cały dzień dzisiejszy.
Od listopada, skoro wszyscy starzy przyjaciele byli już z powrotem w Paryżu, Sandoz pomyślał o zbieraniu ich po dawnemu u siebie na czwartkowych obiadach, które się stały jego nawyknieniem. Były one zawsze największą dlań przyjemnością: popyt na jego książki był coraz większy, z dniem każdym niemal rósł jego majątek; mieszkanie na ulicy de Londres z coraz większym zdobiło się przepychem; było ono wspaniałem w porównaniu z małym domkiem mieszczańskim na Batignolach; on jeden tylko