Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/579

Ta strona została przepisana.

— Dajże pokój, to zupełnie w porządku — odpowiedział spokojnie Sandor. — Teraz, kiedy nieprzyjaciele zaczynają mnie chwalić, należy aby przyjaciele mnie zaczepiali.
Drzwi znów się uchyliły i Gagnière wsunął się po cichu jak cień. Przybywał wprost z Melun, sam jak zawsze, bo żony swej nie pokazywał nikomu. Ilekroć przyjeżdżał tak na obiad, zachowywał na obuwiu kurz z prowincyi, który zabierał z sobą napowrót tego samego wieczora, powracając nocnym pociągiem do domu. Zresztą nie zmienił się ani trochę, wiek zda się odmładzał go jeszcze, starzejąc się, stawał się jeszcze jaśniejszym blondynem.
— Patrzcie! Ależ Gagnière przyszedł! — zawołał Sandoz.
I kiedy Gagnière zdecydował się złożyć ukłon damom, pojawił się Mahoudeau. Jemu pobielały już zupełnie włosy, twarz dzika była poorana zmarszczkami, oczy tylko pozostały w niej po dawnemu migocące, dziecięce. I teraz jeszcze nosił za krótkie spodnie, surdut fałdujący się na plecach, mimo, że obecnie zarabiał dosyć pieniędzy; kupiec bowiem bronzów, dla którego pracował, puścił na świat kilka uroczych jego statuetek, z któremi spotykałeś się dość często na kominkach i konsolach mieszczańskich.
Sandoz i Klaudyusz zwrócili się, ciekawi, chcąc być świadkami spotkania Matyldy i Jorego z Mahoudem. Ale odbyło się ono jaknajpro-