niającej wszystko bez wyboru, szalony apetyt czytania, gdzie jak w otchłań wpadało to co najdoskonalsze i to co najgorsze jednako, tak chciwi zachwytów, że często bardzo, najobrzydliwsze dzieła egzaltowały ich, jakby najznakomitsze arcydzieła.
A jak mówił teraz Sandoz, to ukochanie właśnie dalekich wycieczek, to łaknienie czytania, ustrzegło ich od nieuniknionego zdrętwienia pośród całego otoczenia małomiejskiego. Nie wchodzili nigdy do żadnej kawiarni, mieli wstręt do ulic i pozowali nawet na to, że musieliby zmarnieć w tem życiu, jak orły uwięzione w klatce, kiedy ich towarzysze, już rękawami szkolnych mundurków, wycierali marmurowe blaty kawiarnianych stolików, wyczerpując siły ducha przy grze w karty. To życie prowincyonalne, które chwytało dzieciaki, młodziutkie, w koła swego deptaka, nawyknienie do zgromadzeń, dziennik sylabizowany aż do anonsów, partya domina bezprzestannie rozpoczynana w kółko, tenże sam spacer o tej samej godzinie, po tej samej alei, stępienie ostatecznie pod temi żarnami, które spłaszczają mózg — oburzało ich, wywoływało w nich protesta i znaglało do wdzierania się na pobliskie wzgórza, by tam znaleźć samotność, deklamować wiersze pod chłostą smagającego ich deszczu, przed którym nie szukali schronienia przez nienawiść do miast. Projektowali sobie, że z czasem żyć będą w namiotach nad Viorne’ą, na
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/58
Ta strona została przepisana.