Była to formalna dezercya, każdy ratował się jak mógł, ostatnie więzy się rwały — poczuli się nagle obcymi sobie, wrogimi po długiem młodości braterstwie. Życie rozproszyło ich po drodze a głębokie różnice charakterów i usposobień występowały jaskrawo, po dawnych entuzyastycznych marzeniach, pozostał im tylko smak cierpki, gorycz, w którą przeobraziła się dawno wiara walki i zwycięztwa ręka w rękę, która teraz, zawiedziona, pogarszała jeszcze wzajemne żale.
— Faktem jest — zaśmiał się Jory szyderczo że Fagerolles nie dał się obrabować jak głupiec.
Ale Mahoudeau, podrażniony, zawrzał gniewem:
— Niesłusznie się śmiejesz, ty, boć jeśli kto, to i ty tak samo nas odbiegłeś... Tak, tyś nas zapewniał zawsze, że nas poprzesz, że nam dopomożesz, skoro będziesz miał swój własny dziennik...
— Ah! pozwól, pozwól...
Gagnière przyłączył się do rzeźbiarza.
— To prawda, to wielka prawda! Teraz już nie możesz mówić, że ci wyrzucają wszystko, co napiszesz o nas, boć teraz sam jesteś już panem pisma... A nigdy słowa nie wymieniłeś o nas, nawet w ostatniem twojem sprawozdaniu z Salonu.
Pomięszany i jąkający się, Jory uniósł się teraz z kolei.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/592
Ta strona została przepisana.