Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/595

Ta strona została przepisana.

cego się przed nią! Ale ten dobrobyt, ten przyjemny widok dla oczu, ta delikatna woń herbaty, nie dawały swobody sercom. Rozmowa zeszła znów na powodzenie jednych a brak szczęścia drugich. Bo naprzykład, nie byłże to wstyd, te medale, te krzyże, wszystkie te nagrody, które bezcześciły sztukę, tak je bowiem rozdawano niewłaściwie. Miałoż się wiecznie być jak małe chłopięta w klasie? Wszystkie nikczemności, wszystkie płaszczenia się ztąd pochodziły: ta uległość i ta podłość w obec postawionych wysoko, ażeby otrzymać dobry numer!
Potem, kiedy znów przeszli do salonu i Sandoz zrozpaczony, doszedł już do tego, że życzył sobie gorąco, aby się raz wreszcie rozeszli, spostrzegł Matyldę i Gagnièra siedzących tuż obok siebie na kanapie i rozmawiających o muzyce w rozemdleniu, pośród reszty wyczerpanych już i milczących. Gagnière w ekstazie filozofował i poetyzował, spotkawszy siostrzaną duszę. Matylda, ten stary szurgot upasiony, wyziewający nieokreśloną woń apteczną, ukazywała białka oczu i omdlewała, jak pod wpływem łechtania niewidzialnem jakiemś skrzydłem. Spostrzegli się ostatniej niedzieli na koncercie w cyrku o udzielali sobie naprzemian wrażeń doznanych we frazesach górnolotnych i mglistych.
— Ah! panie! ten Meyerbeer, ta uwertura ze „Struensee“, ta fraza grobowa, a potem ten taniec wieśniaków, taki porywający, namiętny, tak pe-