Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/60

Ta strona została przepisana.

rza w nidawnej podróży. Zdało im się, że na około siebie mają dawne widnokręgi, pałające niebo błękitne po nad czerwonawą ziemią. Tam, ciągnęła się równina, z rozsypanemi po niej, niby stado owiec, szarawemi kępkami drzew oliwnych, aż po różowe koronki odległych wzgórzy. Tu między wypalonemi skwarem dwoma wybrzeżami, koloru rdzy, cieknie wyschnięta woda Viorny, gęstnąca pod arkadą starego mostu pokrytego grubą warstwą pyłu, bez wszelkiej innej zieleni nad krzaczki usychające z pragnienia. Dalej gardziel Infernets, otwiera rozwarty zrąb pośród mas skał, co się stoczyły rozsadzone, olrzymi chaos, dzikie pustkowie, z osypującemi się wiecznie kamieniami. Petem wszelkiego rodzaju dobrze1 znajome zakątki: dolina Repentance, taka zacisza, taka cienista, świeża jak bukiet pośród pól zwapnionych; lasek, którego sosny o twardej połyskującej zieleni, płaczą żywicą, wystawione na skwar słoneczny i inne jeszcze, kawałki dróg oślepiających, wąwozy, w których kamyki zdały się nabrzmiewać bąbelkami pod wpływem upału, języki ruchomego piasku, które kropla po kropli wypijały wodę rzeki, kretowiska, ścieżyny, któremi wdzierają się kozy, szczyty, gubiące się gdzieś w lazurze.
— Patrzaj, — zawołał Sandoz, zwracając się ku pięknemu studyum, — gdzież to?
Klaudyusz oburzony wstrząsnął paletą.
— Jakto! ty tego nie pamiętasz?... Omal tam