Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/600

Ta strona została przepisana.

mu kazał szukać szczęścia w kilku stosunkach przyjacielskich, wybranych z lat dzieciństwa, któremi potem możnaby się było cieszyć aż do dni podeszłej starości. Ah! jacyż oni okropni! Jakież ostateczne rozdarcie, jakie rozbicie, jaki opłakany bilans po tem bankructwie serca! I patrzał na tych przyjaciół, których siał sobie po drodze życia, na te wielkie uczucia, które poutracał na niej, na bezustanną zmienność innych dokoła swojej własnej istoty, nie mogącej uledz żadnej zmianie, jednakiej zawsze. Te ukochane biedne jego czwartki, wzbudzały w nim teraz litość. Ileż to wspomnień w żałobie, jaka powolna śmierć tego wszystkiego, co się ukochało, z czem się zżyło! Mieliż, on i żona jego, zrezygnować się na życie w pośród pustyni, oddzieliwszy się wysokim murem od nienawiści świata? Mieliż otworzyć może drzwi na oścież fali nieznanych i obojętnych ludzi? Zwolna, po trochu, jeden pewnik począł wynurzać się w jego umyśle, z głębi tego zmartwienia: wszystko kończyło się i nic nigdy nie powracało w życiu ludzkiem. Zdawało się, że poddał się tej konieczności, bo rzekł z ciężkiem westchnieniem:
— Miałaś słuszność... Nie będziemy już ich nigdy zapraszać razem na obiady, zjedliby się chyba kiedy wzajem.
Na ulicy, skoro wyszli na plac Św. Trójcy, Klaudyusz puścił ramię Krystyny; wybąknął tylko, że musi iść koniecznie gdzieś jeszcze i pro-