Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/603

Ta strona została przepisana.

od zachodu. Płonący światłami Paryż już zasnął, jedyne życie jego stanowiły płomyczki gazu, okrągłe, migocące plamki, zmniejszające się w oddaleniu, zamieniające w końcu w pyłki gwiazdziste. Zrazu nadbrzeża roztaczały się ze swemi podwójnemi rzędami pereł świetlanych, których blask oświecał słabem światłem fasady domów na pierwszym planie, na lewo domy nadbrzeża du Louvre, na prawo dwa skrzydła Instytutu, niewyraźne masy monumentów i budowli, gubiące się następnie w ciemności przetkanej iskierkami w oddali. Potem między temi sznurami uciekającemi w dal, mosty rzucały linie światła coraz to cieńsze, niby zawieszone w przestrzeni. A tam, na Sekwanie, odbijała się nocna wspaniałość miasta, każdy płomyk gazu wracał powtórzony, każdy wydłużał się w ogon komety. Bliższe, zlewając się, zapalały fale szerokiemi wachlarzami żaru, regularnemi i symetrycznemi; najoddaleńsze pod mostami były tylko plamkami nieruchomemi ognia. Ale wielkie nadbrzeża płonące, żyły, poruszały się w miarę, jak się roztaczały czarną i złotą barwą, wstrząsane bezustannym dreszczem marszczących się łusk fali, gdzie czułeś toczący się w nieskończoność nurt wody. Cała Sekwana płonęła od nich, jak gdyby w jej głębi odbywała się jakaś tajemnicza a głęboka uroczystość, jak gdyby po za czerwonawemi szyby rzeki szalał wir tańca. W górze po nad tą pożogą, po nad nadbrzeżem zasianem