Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/604

Ta strona została przepisana.

iskierkami świateł na bezgwiazdzistem niebie jaśniała czerwona łuna, oddech gorący i fosforyczny, który co noc nad głową uśpionego miasta kładzie krater wulkanu.
Wiatr dął silny i Krystyna, dygocąca od zimna, z oczyma łez pełnemi, czuła jak się dokoła niej cały most kręci, jak gdyby porywał ją z sobą w zapadający się naokół widnokrąg cały. Czy nie poruszył się Klaudyusz dotąd? Czy nie przekroczył jeszcze baryery? Nie, wszystko stało jak poprzednio, nieruchome, odnajdywała go na tem samem miejscu, sztywnego, niby zmartwiałego, z oczyma utopionemi w tej Cité, której nie widział nawet.
Przyszedł tu na jej wołanie i nie widział jej teraz w głębi pomroków. Rozróżniał tylko mosty, wysmukłe kadłuby dachów, odstających czarnemi cieniami od tła czerwonawego płomienistej wody. Dalej wszystko stapiało się, nikło, cała wyspa zapadała w nicość, nie byłby może nawet w stanie odszukać jej miejsca, gdyby nie zapóźnione fiakry, co od chwili do chwili przesuwały się, świecąc swemi latarniami wzdłuż po moście Pont-Neuf, niby te iskierki drobniutkie, które migocą jeszcze na wygasłych węglach. Jakaś czerwona latarnia, przyczepiona do sztachet żelaznych Mennicy, rzucała na wodę strugę krwi. Coś olbrzymiego a ponurego, jakieś kołyszące się ciało, odczepiony statek prawdopodobnie, płynęło zwolna pośród tych odblasków,