Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/607

Ta strona została przepisana.

dnak, niepokojąc się tem, że go zostawi nieuśpionego. Ażeby usnąć sama spokojnie, oczekiwała co wieczór, aby on usnął przed nią. Dotąd wszakże nie zgasił on świecy, leżał z oczyma otwartemi, utkwionemi w ten płomień, co go oślepiał. O czem też mógł on myśleć? Czyliż pozostał tam, tam, wśród czarnej nocy, owiany chłodnym oddechem nadbrzeży, w obec Paryża zasypanego gwiazdami, jak zimowe niebo? I jakaż wewnętrzna walka, jakie wyłaniające się z niej postanowienie wykrzywiały kurczowo twarz jego? Potem nieprzeparty sen ją ogarnął i uległa wyczerpaniu, co następuje zwykle po wielkich zmęczeniach.
W godzinę później poczucie próżni, trwoga jakaś nieokreślona i niepokój wyrwały ją ze snu nagłem wstrząśnieniem. Natychmiast ręką dotknęła miejsca na pościeli obok siebie, oziębione go już zupełnie: nie było go tam już, poczuła to doskonale we śnie. I wylękła się na wpół rozbudzona ledwie, z głową ciężką, oszołomioną, kiedy spostrzegła przez drzwi wpół otwarte pokoju, smugę światła, wydzierającą się z pracowni.
Uspokoiła się po chwili przecież, pomyślała, że poszedł może po jaką książkę, męczony bezsennością. Następnie, skoro nie powracał, wstała po cichu zobaczyć, co robi. Ale to, co ujrzała, przykuło ją do podłogi, bosą, w takiem zdziwieniu, że nie śmiała się pokazać z razu.