Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/61

Ta strona została przepisana.

nie porozbijaliśmy głów. Wiesz dobrze, tego dnia kiedyśmy to z Dubuchem wdzierali się z głębi Jaumegarde. Było to tak gładkie jak ręka, czepialiśmy się paznokciami, tak że w samym środku nie mogliśmy ani iść naprzód, ani schodzić napowrót na dół... Potem, na górze, kiedy szło o upieczenie sobie kotletów, omal nie pobiliśmy się ty i ja.
Sandoz teraz już przypomniał sobie.
— A! tak, a! tak, każdy miał sobie swój przypiec na pręcikach z rozmarynu, a ponieważ moje pręciki wciąż się paliły, doprowadziłeś mnie do rozpaczy, wyśmiewając się z mego kotleta, który zamieniał się w węgiel.
Śmiech szalony wstrząsał nimi teraz jeszcze. Malarz zabrał się napowrót do obrazu i zakonkludował poważnie.
— Już to wszystko skończone dziś, przepadło, mój stary! Tutaj teraz już niema się gdzie włóczyć.
W istocie, odkąd trzej nierozdzielni urzeczywistnili swój sen, długoletnie marzenie, by się módz znaleźć w Paryżu; po to, by go zdobyć przebojem — istnienie ich poczęło stawać się strasznie ciężkiem. Probowali czasami wznowić dawne swe dalekie spacery, wychodzili na piesze wycieczki czasami w niedziele, po za rogatki Fontainebleau, błąkali się po lasku Verrières, zachodzili aż do Bièvre, przechodzili lasy Bellevue i Meudon, potem wracali przez Grenelle. Ale