Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/611

Ta strona została przepisana.

Nie odpowiedział jej nic, schylił się tylko znowu, by umaczać pendzel i zaognił pachwiny dwoma rysami żywego cynobru.
— Klaudyuszu, posłuchaj mnie, powróć ze mną, błagam cię jak o łaskę... Wiesz, że cię kocham, pojmujesz niepokój, jakiego mnie nabawiłeś.. Powróć, o! powróć, jeżeli nie chcesz, abym i ja umarła z tego zimna i oczekiwania.
Błędny, nieprzytomny niemal, nie patrzał na nią, rzucił tylko głosem zdławionym, podmalowując karminem pępek.
— Dasz ty mi pokój! widzisz, że pracuję.
Przez chwilę Krystyna stała milcząoa. Wyprostowała się, oczy jej zapłonęły ponurym ogniem, bunt jakiś okropny, podnosił łono tej łagodnej, pełnej wdzięku kobiety: Potem wybuchła wymówkami niewolnicy, doprowadzonej do ostateczności.
— A więc nie! nie dam ci pokoju!... Dość mi już tego, powiem ci wszystko, co mnie dusi, dławi, co mnie zabija odkąd cię poznałam... Ah! to malarstwo, tak, to twoje malarstwo, ta twoja sztuka, zbrodniarka, zabójczym zatruła mi życie. Ja to przeczułam od pierwszego dnia zaraz; bałam się jej jak potworu, uznawałam ją za ohydną, za obrzydliwą; a potem, ha! trudno, jest się nikczemnym, zbyt cię kochałam, aby i jej nie pokochać dla ciebie, poddałam się w końcu jej, tej tej zbrodniarce... Ale później, ileż ja przez nią wycierpiałam, jakim ona poddała mnie męczar-