Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/614

Ta strona została przepisana.

łóżku, potem włóczy się człowiek w promieniach słońca, potem smaczne śniadanie, próżniacze popołudnie i wieczór spędzony przy lampie. I nie będzie już udręczeń, nie będzie urojeń żadnych i nic prócz radości z tego, że żyć można!... Więc ci to nie wystarcza, że cię kocham, że cię uwielbiam, że zgadzam się na to, aby być twoją służebnicą, aby istnieć wyłącznie dla twojej przyjemności. Czy ty słyszysz? Ja cię kocham, kocham i nic niema więcej, to dość, że ja cię kocham!....
— Uwolnił swe dłonie z jej uścisku i odparł głuchym głosem z gestem odmowy:
— Nie, to nie dosyć... Nie chcę odejść ztąd z tobą, niechcę byc szczęśliwym, chcę malować.
— I tego chcesz, abym ja umarła z tego, nieprawdaż? i abyś ty umarł z tego udręczenia, byśmy oboje do ostatniej kropli oddali jej krew naszą, łzy nasze!... Niema nic prócz sztuki, to ten Wszechmocny, to Bóstwo srogie, co nas druzgocze, a którego ty jesteś czcicielem. Niechaj nas ono zabije, zmiażdży, wszak może, wszakże jest wszechwładnym panem, ty mu jeszcze złożysz dzięki.
— Tak, ja do niego należę, niech czyni ze mną co zechce... Umarłbym, gdybym już nie mógł malować, wolę malować i umrzeć z tego... A potem wola moja jest tu niczem. Tak już jest, — nic nie istnieje po za obrębem tego, niechaj świat cały przepada z resztą!