Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/615

Ta strona została przepisana.

Podniosła się i wyprostowana znów stanęła przed nim w nowym gniewu wybuchu. Głos jej stał się ostrym, twardym, pełnym uniesienia.
— Ależ ja jestem żywą a one są martwe, te nagie kobiety, które ty ukochałeś... Oh! nie przecz mi, nie mów, że tak nie jest, ja to wiem dobrze, że to są twoje kochanki, twoje metresy, wszystkie te malowane kobiety. Zanim zostałam twoją, spostrzegłam się już, że tak jest i pojęłam to dobrze, dość było widzieć, jaką ręką pieściłeś ich nagość całemi godziny. Co? czyż to nie było chorobliwe i głupie, taka żądza u młodego chłopca? Palić się do obrazów, chwytać w uścisk ramion próżnię złudzenia? I tyś to wiedział, tak, tyś się ukrywał z tem, jak z rzeczą, do której przyznać się nie można... Potem, zdało się, żeś mnie kochał przez chwilę. W tej to epoce opowiadałeś mi te głupstwa, miłostki z twemi kobietami, jakeś to sam nazywał, żarjąc z siebie. Przypominasz sobie? Litość cię brała dla tych mar, kiedyś mnie trzymał w swych ramionach... Ale to nie trwało długo, powróciłeś do nich, oh! jakże prędko! jak maniak powraca do swej manii. Ja, com istniała, nie byłam już dla ciebie, a one to, wizye, stawały się napowrót jedyną rzeczywistością twego życia... Com przeniosła wówczas, com wycierpiała, tyś o tem nie wiedział nigdy, bo ty ignorujesz nas wszystkie, żyłam tuż obok ciebie, niezrozumiana zupełnie, Tak, byłam o nie zazdrosną. Kiedym po-