— Nakoniec! jesteś moim, teraz ja tylko istnieję, tamta umarła!
I oderwała go od znienawidzonego „dzieła“, uniosła go do swego pokoju na łóżko z okrzykiem tryumfu.
Na drabinie, dogorywająca świeca migotała jeszcze przez chwilę za niemi, potem zagasła. Piąta godzina wybiła na zegarze z kukułką, ani jeden blask nierozświecał jeszcze mglistego listopadowego nieba. I wszystko zapadło napowrót w zimne ciemności.
Krystyna i Klaudyusz po omacku rzucili się na poprzek łoża. Był to szał zapamiętały, nigdy nie zaznawali podobnych uniesień, nawet w pierwszych dniach swego związku. Cała ta przeszłość powróciła do serc ich, ale spotęgowana, gwałtowniejsza w tem wznowieniu, które upajało ich szaleństwem.
Ciemności płonęły dokoła nich, a oni ulatywali na skrzydłach płomieni, wysoko gdzieś bardzo po nad świat, coraz wyżej i wyżej. On, zapomniawszy o swojej nędzy wydawał okrzyki, budząc się do życia szczęścia. Ona następnie wyzywająca, panująca nad nim, kazała mu z śmiechem zmysłowej dumy bluźnić temu wszystkiemu co kochał dawniej.
— Powiedz, że malarstwo, to rzecz głupia.
— Malarstwo jestto rzecz głupia.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/623
Ta strona została przepisana.