Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/625

Ta strona została przepisana.

z rozkosznego upojenia, które wstrząsnęło wszystkiemi jego muskularni. Kiedy pierwszy pomrok dnia ukazał się żółtą brudną pręgą, plamą płynnego błota na szybach okna, zadrżał i zdało mu się, że posłyszał głos jakiś, przywołujący go z głębi pracowni. Myśli dawne powróciły wszystkie tłumnie, udręczeń pełne, orząc mu twarz zmarszczkami, wykrzywiając usta goryczy wyrazem i żłobiąc po obu stronach dwie bolesne fałdy, które twarz jego przeobrażały w znękaną twarz starca. Teraz ta noga kobiety, przyciskająca go, nabierała kamiennego ciężaru; był to dlań rodzaj tortury, zdało mu się, że mu kamieniem młyńskim łamią kolana za winy nieodpokutowane; tak samo głowa spoczywająca na jego piersi dławiła go, dusiła i niezmiernym swym ciężarem powstrzymywała bicie serca. Ale przez długi czas nie chciał jej przeszkadzać, mimo powolnego rozjątrzenia całego ciała, mimo rodzaju wstrętu i nieprzepartej nienawiści, które pierś jego podnosiły buntem. Woń włosów rozwiązanych, ta woń tak silna irytowała go zwłaszcza. Nagle, donośny głos z głębi pracowni zawołał go po raz drugi, nakazujący, potężny. I zdecydował się: rzecz skończona, zanadto cierpiał, nie mógł już żyć, skoro wszystko naokół kłamie i nic nie masz dobrego. Naprzód zsunął ostrożnie głowę Krystyny, na której pozostał niewyraźny uśmiech; potem musiał poruszać się z nieskończoną przezornością, aby wydobyć nogi z więzów