jego koniec do belki poprzecznej, dębowej, przytwierdzonej przez niego kiedyś dla wzmocnienia słupków drabiny. Potem z tej wysokości skoczył w próżnię. W koszuli, z bosemi nogami, okropny z czarnym wywieszonym językiem i krwawemi oczyma, co wybiegły z orbitów, wisiał tam, większy niż za życia, zesztywniały, z twarzą zwróconą ku obrazowi, tuż na wprost kobiety o oznace płci, wykwitającej różą mistyczną, jak gdyby w ostatniem chrapaniu śmiertelnem oddał jej swoją duszę, jak gdyby patrzał na nią teraz jeszcze zmartwiałemi źrenicami.
Krystyna przecież stała wyprostowana, wstrząsana bólem, przerażeniem i gniewem. Ciało jej się wzdymało, z gardła wyrywało tylko wycie nieprzerwane. Rozwarła ramiona, wyciągnęła je ku obrazowi i zacisnęła obie pięści.
— Oh! Klaudyuszu, oh! Klaudyuszu... więc cię odebrała napowrót, zabiła cię, zabiła, zabiła ta łajdaczka!
I nogi jej się ugięły, zadrżała i upadła na podłogę. Pod wpływem nadmiaru cierpienia wszystka krew jej zbiegła do serca i leżała zemdlona na ziemi jak umarła, podobna do białego łachmanu, nędzna i zdruzgotana srogiem wszechwładztwem sztuki. Po nad nią promieniała kobieta swym symbolicznym blaskiem bożyszcza, malarstwo tryumfowało, jedynie nieśmiertelne i dumne nawet w swem szaleństwie jeszcze.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/627
Ta strona została przepisana.