Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/630

Ta strona została przepisana.

i kiedy zdjęto trumnę, przez chwilę zawisła ona tam wysoko, po nad rozległem miastem. Niebo było szare, zimowe, płachty mgły unosiły się, gnane lodowatym wichrem i zdało się, że we mgle tej urosło ono bez końca, że wypełnia groźnem swem kołysaniem cały horyzont. Nieszczęsny umarły, co je chciał zdobyć i który w tej gonitwie za zdobyczą kark skręcił, mijał je teraz pod dębowem wiekiem zagwożdżonej trumny, powracając do ziemi, jak jedna z tych fal błota, które ono toczy co dnia.
Przy wyjściu z kościoła zniknęła kuzynka, tak samo zniknął również i Mahoudeau. Kuzynek wszakże zajął znów swoje stanowisko za ciałem. Siedm innych osób, nieznajomych, zdecydowało się odprowadzić dalej zwłoki i puszczono się ku cmentarzowi Saint-Ouen, który lud ochrzcił niepokojącą nazwą Cayenny. Było wszystkiego dziesięć osób razem.
— Ha! widocznie nie będzie już nikogo, prócz nas dwóch — powtórzył Bongrand, stając znów obok Sandoza w dalszym pochodzie.
Teraz orszak żałobny poprzedzany przez powóz pogrzebowy, w którym siadł ksiądz z ministrantem, spuścił się ku dołowi wzgórzy, wzdłuż ulic stromych i krętych jak górskie ścieżki. Konie karawanu ślizgały się po tłustym, oślizgłym bruku, słychać było głuchy stuk kół. Po za nim owych dziesięciu ludzi dreptało, zatrzymywało się wśród kałuż, tak zajęci uciążliwem tem