nąwszy handle win i składy grobowych pomników, karawan zwracał się na prawo w aleję prowadzącą do cmentarza. Doścignęli go i weszli w bramę razem ze szczupłym orszakiem. Ksiądz w komży, ministrant uzbrojony kropielnicą, obadwaj wysiadłszy z powozu pogrzebowego, szli przodem.
Był to wielki cmentarz, płaski, świeży jeszcze, wyciągnięty pod sznur na pustych gruntach, otaczających miasto, pocięty w szachownicę szerokiemi symetrycznemi alejami. Rzadkie groby poumieszczane były po brzegach dróg głównych, a ponieważ na pięć lat tylko zapewniono własność gruntu, ztąd widoczną była pewna prowizoryczność i usprawiedliwioną obawa rodzin do robienia znaczniejszych nakładów; kamienie zapadały się tu z braku fundamentów, drzewa nie miały czasu jeszcze wyrosnąć, cała ta żałoba tym czasowa i nędzna, którą czułeś na każdym kroku, nadawała obszernemu cmentarzowi pozór ubóstwa, zimnej a czystej nagości, smutku koszar i szpitala. Ani jednego romantyczniejszego zakątka, ani jednego zacienionego zakrętu, przejmującego tajemniczym dreszczem, ani jednego wielkiego grobu, mówiącego o dumie i wiecznością. Było się tu na cmentarzu nowym, poliniowanym, ponumerowanym, cmentarzu demokratycznych stolic, gdzie umarli zdają się spać w pudłach tymczasowych, gdzie fala nowego poranku zastąpi falę wczorajszą, gdzie wszyscy defilują szeregiem
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/634
Ta strona została przepisana.