jak na jakiejś uroczystości, pod okiem policyi, aby uniknąć natłoku.
— Br! — mruknął Bongrand — to tu nie wesoło.
— Dlaczego? — rzekł Sandoz — tu wygodnie, dość jest powietrza przecież... I słońca niema tu także, patrz pan, jaki tu ładny koloryt!
W istocie, w szarem świetle tego listopadowego poranku, pod przejmującym powiewem wiatru, nizkie groby, obciążone wieńcami i girlandami z pereł, nabierały dziwnie delikatnego kolorytu, pełnego smętnego jakiegoś uroku. Były tam całkiem białe, były inne czarne zupełnie, stosownie do pereł, z których były wyrobione girlandy ofiarne; kontrast ten robił bardzo przyjemne wrażenie, pośród zieleni pobladłej drzew karłowatych. Na tej ziemi, na pięć lat wynajętej, rodziny wyczerpały swój kult dla umarłych: stosy tam były wieńców, przepełnienie, które niedawno miniony dzień Zaduszek rozpostarł i pozostawił po sobie. Naturalne kwiaty, wśród papierowych swych ozdób, leżały już powiędłe. Kilka wieńców z nieśmiertelników żółtych jaśniało, jak świeżo cyzelowane złoto. Zresztą same perły, ulewa pereł, okrywających napisy, zasłaniających kamienie i otaczającą je murawę, perły w kształcie serc, festonów, medalionów, perły, tworzące ramy w około przedmiotów pod szkłem, bratków, dłoni w uścisku, kokard atłasowych aż do fotografij kobiecych, zżółkłych
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/635
Ta strona została przepisana.