Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/636

Ta strona została przepisana.

przedmieściowych fotografij, biednych twarzy, brzydkich a wzruszających swoim niezgrabnym uśmiechem.
A kiedy karawan posuwał się szeroką aleją Rond-Point, Sandoz wrócił znów myślą do Klaudyusza, do jego obserwacyi malarskiej i począł znowu mówić:
— Ot, cmentarz, któryby on był pojął, ze swą zaciekłością do tego wszystkiego, co nowoczessne... To pewna, że cierpieć on musiał okropnie w tem swojem ciele, steranem jakiemś nadwerężeniem talentu; trzy gramy mniej, lub trzy gramy więcej substancyi mózgowej, jak on mawiał, ilekroć oskarżał swych rodziców, że taką śmieszną obdarzyli go organizacyą. Ale zło jego nie tkwiło w nim samym tylko, był on ofiarą epoki... Tak, ganeracya nasza skąpana była po pas w romantyzmie i my pozostaliśmy nim napiętnowani, wbrew wszystkiemu i daremnie próbowaliśmy się z niego oczyścić, daremnie szukaliśmy gwałtownych kąpieli realizmu, plama ta z nas zejść nie chce, przywarła do nas i wszystkie ługi świata nie pozbawią nas tej woni.
Bongrand uśmiechał się.
— Oh! ja miałem go powyżej głowy. Sztuka moja nim była żywioną, ja nawet jestem w nim zatwardziałym winowajcą. Jeśli to prawda, że ostatni mój paraliż ztąd pochodzi, mniejsza o to! Nie mogę zaprzeć się religii całego mego artystycznego żywota... Ale uwaga pańska jest cał-