Sandoz i Bongrand przyglądali się temu, nie wyrzekłszy słowa. Potem, kiedy minęli ognie, pierwszy podjął znów:
— Nie, on nie był człowiekiem tej formuły, którą przynosił z sobą. Chcę przez to powiedzieć, że talent jego nie był dość czystym, aby ją postawić na nogi i narzucić światu w wybitnem „dziele“... I patrzaj pan, jak dokoła niego, po nim, wszystkie wysiłki w tym kierunku się rozpierzchają! Poprzestają oni wszyscy na szkicach, na pospiesznie zbieranych wrażeniach, ani jeden z nich, zda się, niema dość siły, aby zostać tym oczekiwanym mistrzem. Czyż to nie irytuje człowieka ten widok inaczej pojętej, nowej tonacyi światła, tej namiętności w szukaniu prawdy posuniętej do scientyficznej analizy, tego przewrotu rozpoczętego tak oryginalnie a przecież opóźniającego się, wpadłego wyłącznie w ręce zręcznych ludzi a niemającego dojść do rozkwitu dla tego, że potrzebny ku temu człowiek dotąd się nie zrodził? Ba! człowiek taki przyjdzie, nic przecież nie ginie, musi bądź co bądź stać się światło.
— Kto to wie? nie zawsze! — odrzekł Bongrand. — I życie miewa także swoje poronienia. Wiesz, ja cię słucham, ale ja sam należę do zrozpaczonych. Umieram smutny i czuję, jak wszystko naokół umiera.. Ah! tak, powietrze tej epoki nie jest zdrowem, ten koniec wieku, zawalony gruzami, o rozdartych pomnikach, o ziemi stokroć odwracanej, zkąd wychodzi wyziew trupi! Alboż
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/639
Ta strona została przepisana.