Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/642

Ta strona została przepisana.

żyk bez ogrodzenia, który wystawał nieco ukośnie na jedną z alei, nosił prosty napis: Eugenia, trzy dni. Nie być jeszcze i spać już tam, na boku, jak te dzieci, które rodziny w dnie uroczyste, sadzają do obiadu na uboczu, przy maleńkim stoliku!
Nakoniec przecież, karawan zatrzymał się w pośrodku alei. Kiedy Sandoz spostrzegł grób gotowy na rogu sąsiedniego czworogranu, tuż naprzeciw dziecinnego cmentarzyka, wyszeptał rozrzewniony do głębi:
— Ah! stary mój Klaudyuszu, wielkie serce dziecięce, będzie ci obok nich dobrze.
Karawaniarze zdejmowali trumnę. Posępny pod chłostą zimnego wiatru ksiądz, oczekiwał a grabarze stali wsparci na łopatach nad grobem. Trzech sąsiadów porzuciło orszak w drodze i z dziesięciu stanowiących kondukt, pozostało tylko siedmiu. Kuzynek, który szedł z odkrytą głową i kapeluszem w ręku, od kościoła już, mimo okropną pogodę, zbliżył się teraz. Wszyscy inni odkryli głowy i miano już rozpocząć modlitwy, kiedy na świst rozdzierający, wszyscy zmuszeni byli podnieść głowy.
W próżnym jeszcze rogu, w samym końcu głównej alei numer 3-ci, przechodził na wierzchołku wzgórzy pociąg kolei obwodowej, której droga biegła po nad cmentarzem. Pochyłość wzgórzy porosła murawą, szła tu w górę a linie geometryczne, odcinały się czarno na szarym kolorycie nieba, słupy telegraficzne połączone cienkiemi