Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/645

Ta strona została przepisana.

— Ależ on jest wcale przyzwoity, ten kantorowicz — wymówił Bongrand, który łzy połykał.
Sandoz, łkając, odpowiedział:
— Bardzo przyzwoity.
Wszyscy rozchodzili się, komże księdza i ministranta znikały po za zielenią drzew, sąsiedzi w rozsypce szli powolnie między grobami, czytając napisy.
I Sandoz, decydując się wreszcie opuścić grób na wpół zasypany, podjął:
— My jedni tylko znaliśmy go... Nic nie zostaje po nim, nawet imienia!
— Ot, on szczęśliwy — rzekł Bongrand — niema rozpoczętego obrazu w tej ziemi, gdzie zasypia... Lepiej bo odejść, niż upierać się tak jak my przy stwarzaniu dzieci okaleczałych, którym brak zawsze jakiegoś kawałka, nóg lub głowy i którym nie można dać życia.
— Tak, zaprawdę, trzeba się pozbyć dumy, zadowolnić się tem, co przybliżone tylko i wejść w kompromis z życiem... Ja, co moje szpargały doprowadzam do końca, pogardzam sobą za to, że je czuję niekompletnemi i kłamliwemi, wbrew moim usiłowaniom.
Z pobladłemi twarzami odchodzili powoli, tuż obok siebie, mijając białe mogiłki dzieci: powieściopisarz, wówczas w pełni sił swej działalności i rozgłosu, malarz, schodzący do grobu i okryty sławą.