dręczy, tego trzeba było, by rozpłomienić szkołę... Potem przyszedł tamten, twardy wyrobnik, najprawdziwszy malarz swego wieku, absolutnie klasycznego rzemiosła, czego nie czuł ani jeden z tych kretynów. Wyli do licha! krzyczeli, że to profanacya, że realizm, kiedy sławiony ten realizm, był wyłącznie tylko w przedmiotach; kiedy tymczasem szata i forma pozostały starych mistrzów, kiedy układ podejmował i prowadził w dalszym ciągu tradycye arcywzorów naszych muzeów.... Obadwaj oni, Delacroix i Courbet pojawili się w danej właściwej chwili. Każdy z nich popchnął o krok naprzód malarstwo. A teraz, ot! teraz....
Umilkł, cofnął się w tył nieco, by ocenić efekt, pogrążył się na chwilę w tem wrażeniu, które sprawiało nań własne dzieło, potem podjął znowu:
— Teraz trzeba czego innego.... A! czego? tego niewiem na pewno! Gdybym wiedział i gdybym mógł, byłbym silnym jak Samson! Tak, wówczas nie byłoby nikogo prócz mnie... Ale to czuję, że stara dekoracya romantyczna, wzniesiona przez Delacroix trzeszczy i zapada się — i to jeszcze, że czarne malarstwo Courbeta zatruwa już zamkniętego, zbutwiałego w pracowni, do której nigdy nie przedziera się słońce... Rozumiesz, potrzeba może słońca, potrzeba szerokiego powietrza, dalekich horyzontów, nieba jasnego, młodego malarstwa, rzeczy i istot ta-
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/67
Ta strona została przepisana.