Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/68

Ta strona została przepisana.

kich jak są, jakiemi wydają się w prawdziwem świetle, nakoniec ja tego powiedzieć nie mogę, ja! potrzeba naszego, właściwego nam malarstwa, które nam dzisiejsze oczy winny stworzyć i oglądać.
Głos jego zgasł ponownie, bąkał coś, nie był w stanie sformułować tych wykluwających się przeczuć przeszłości, które w nim fermentowały. Nastała wielka cisza, przez czas kiedy cieniował żakiet aksamitny, drżąc na całem ciele.
Sandoz słuchał go, nie zmieniając pozy i plecami do niego zwrócony, jak gdyby mówił do muru, począł teraz mówić z kolei:
— Nie, nie, to niewiadomo, trzebaby przecież wiedzieć... Mnie, ilekroć mi profesor chciał narzucić jaką prawdę, mimowoli wówczas nachodził ranie bunt nieufności i myślałem sobie: Myli się, lub mnie zwodzi11. Ich idee doprowadzają mnie do rozpaczy, zdaje mi się, że prawda jest szerszą, ogólniejszą... A! jakieżby to było piękne oddać całą swą egzystencyę jednemu dziełu, gdzieby się starało włożyć wszystko: rzeczy, ludzi, zwierzęta, całą arkę olbrzymią! I nie w porządku podręczników filozofij, wedle niedorzecznej hierarchii, którą kołysze się nasza duma; ale w szerokim strumieniu, którym płynie życie wszechświata, słowem świat taki w którym my bylibyśmy tylko przypadkiem, gdzie pies ten co przechodzi, aż do kamienia przydrożnego uzupełniałby nas, wyjaśniał; nakoniec cały szeroki ob-