glądaniu. Wówczas Sandoz, zmęczony pozowaniem, podniósł się z sofy i stanął obok niego. Potem obadwaj przypatrywali się znowu w milczeniu. Pan w aksamitnym żakiecie wycieniowany był całkowicie; ręka wysunięta więcej od reszty ciała wcale ładnie wyglądała na tle zielonej murawy świeżością tonu; a ciemna plama pleców występowało z taką jędrnościąj że wfgłębi drobne sylwetki, dwóch kobiet pasujących się w słońcu, wydawały się, jakby oddalone pośród drżącego światła łączki; kiedy tymczasem wielka figura kobiety nagiej i leżącej, zaledwie zaznaczona dodopiero, unosiła się wciąż w przestrzeni niby jakieś ciało snów, Ewa upragniona, pożądana, rodząca się z mułu ziemi, z tą uśmiechniętą twarzą, bez spojrzenia, z zawartemi powieki.
— Doprawdy, jakże to nazwiesz? — spytał Sandoz.
— „Pod gołem niebem“, — odpowiedział Klaudyusz krótko.
Ale tytuł ten wydał się zbyt technicznym pisarzowi, który, mimowoli, miewał czasami pokusy wprowadzenia literatury w malarstwo.
— „Pod gołem niebem“ — to nic nie mówi.
— To niema potrzeby nic mówić... Kobiety i mężczyzna odpoczywają sobie w lesie na słońcu. Alboż to nie wystarcza? Dajże pokój, dość tu jest na stworzenie arcydzieła.
Przechylił głowę i dodał przez zęby:
— Do licha, to jeszcze czarne! Mam wciąż tego
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/71
Ta strona została przepisana.