Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/75

Ta strona została przepisana.

Sandoz wstrząsnął głową. Potem łagodnie, z obawy aby go nie zirytować bardziej, mówił:
— Niesłusznie robisz, że się tak zapamiętale upierasz... Tak, jesteś zmordowany, umierasz z głodu i popsujesz sobie tylko jeszcze robotę, jak tu kiedyś.
Gestem zniecierpliwienia, malarz przerwał jego słowa. Była to wieczyście taż sama historya: nie mógł nigdy wczas porzucić roboty, upajał się pracą w potrzebie osiągnięcia natychmiastowej pewności, że pochwycił już nareszcie owo marzone arcydzieło. Wątpliwości zaczynały mącić poprzednie jego zadowolenie z dobrego posiedzenia: może i nie było słusznem, nadawać taką wybitność, taką siłę aksamitowi kurtki? Czyż teraz znajdzie ton promienny, rzucający się w oczy i dominujący po nad wszystkiem, który chciał osiągnąć dla swej nagiej postaci? I wolałby był umrzeć raczej, niż nie dowiedzieć się o tem, zaraz, natychmiast. Gorączkowo wyciągnął szkic głowy Krystyny z teki, w której go był poprzednio ukrył, porównowując go, pomagając sobie tym dokumentem, zdjętym z natury.
— Patrzaj! — zawołał Dubuche, — gdzieś ty to rysował?... Kto to jest?
Klaudyusz przychwycony tem pytaniem, nic nie odpowiedział, potem, nie rozumując, on, który wszystko im powiadał, skłamał, ulegając jakiejś dziwnej wstydliwości, jakiemuś uczuciu de-