Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/87

Ta strona została przepisana.

gadnąć, żadna wypukłość nie zdradzała go bowiem.
Dokończywszy swego, ojciec Malgras zwrócił się ku drzwiom, nagle uspokojony. Ale zmienił zamiar i powrócił powiedzieć ze swą dobroduszną miną.
— Słuchajno, panie Lantier, potrzeba mi homara... Hę? winien mi pan to jesteś, kiedyś mnie tak oporządził... Przyniosę tu homara, a pan mi żutego zrobisz naturę martwą, a za trud zachowasz go sobie i zjesz ze swymi przyjaciółmi... Wszak stoi, nieprawdaż?
Na tę propozycyę Sandoz i Dubuche, którzy dotychczas przysłuchiwali się ciekawie, wybuchnęli tak wielkim śmiechem, że kupiec rozweselił się sam także. — Te szkapy malarze, to nie spróbują nigdy nic dobrego, to zdycha z głodu. W coby się obrócili te przeklęte próżniaki, gdyby ojciec Malgras od czasu do czasu nie przyniósł im porządnego baraniego udźca, świeżutkiej barwenny, albo homara z bukietem pietruszki?
— Będę miał mego homara, Lantier, nieprawdaż?... Dziękuję bardzo.
I znowu stał przed szkicem wielkiego płótna z tym swoim uśmiechem drwiącego zachwytu. I wyszedł wreszcie powtarzając:
— A to mi machina!
Klaudyusz chciał napowrót jeszcze wziąć paletę i pędzle, ale nogi uginały się pod nim, ręce