nic, niechże przynajmniej tu stoi, niech nie opuszcza stanowiska. Potem zdecydował się, przeszło go całego drżenie, jakby wielkiego stłumionego siłą łkania. Ujął w rękę nóż bardzo szeroki i jednem pociągnięciem ręki powolnem a głębokiem, wyskrobał głowę i piersi kobiety. Było to prawdziwe morderstwo, zniszczenie: wszystko zniknęło w błotnistej masie. Wówczas obok pana w aksamitnym wyrazistym żakiecie pośród świetnej zieleni od której odbijały dwie tak jasne zapaśniczki, bez piersi i głowy, nic prócz okaleczałego kadłuba, prócz plamy niewyraźnej trupa, ciała śnianego, co się rozwiało we mgły, martwe.
Sandoz i Dubuche, już schodzili hałaśliwie po schodach drewnianych. I Klaudyusz podążył za nimi, uciekał od swego dzieła z okropnem, obrzydliwem cierpieniem, że je pozostawia okaleczonem taką rozwartą raną.