Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/9

Ta strona została przepisana.

osoby, która miała mnie oczekiwać... Mój Boże! po raz pierwszy w życiu przyjeżdżam do Paryża, panie, ani wiem gdzie jestem...
Oślepiająca błyskawica przerwała jej mowę i oczy jej szeroko rozwarte przebiegały niespokojnie ten kąt nieznanego jej miasta, niby jakąś fioletową wizyę fantastycznego grodu. Deszcz ustał. Z przeciwległego brzegu Sekwany, nadbrzeże Ormes widniało małemi swemi domkami, żółtemi, białemi, szaremi, upstrzonemi w dole boazeryami sklepów, w górze zarysowując nierówne dachy na jaskrawem tle rozświeconego błyskawicą nieba; cały szeroki widnokrąg płonął, na prawo, aż do łupkowych szczytów ratusza, na lewo, aż po metaliczną kopułę Świętego Pawła. Co wszakże największą przejmowało ją trwogą, to wklęsłość rzeki, ten rów głęboki, ciemny, w którym płynęła w tem miejscu Sekwana czarniawa, od ciężkich pilastrów mostu Maryi, aż do lekkich arkad mostu Ludwika Filipa. Jakieś nieujętych form masy zaludniały wodę; flotylka łodzi i czółen, łazienki, statek do czyszczenia kanałów, przyholowane do nadbrzeża; potem znów tam u drugiego brzegu statki pełne węgla, galary wyładowane młyńskiemi kamieniami, a po nad tem wszystkiem niby ramię olbrzyma — wielki komin lejami. Wszystko zniknęło.
— Dobryś! Facecye, — pomyślał Klaudyusz, — jakaś łotrzyca, co pozostała na ulicy i szuka teraz mężczyzny.