Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/96

Ta strona została przepisana.

— Będę, tak sądzę przynajmniej, chyba, że zatrzymanoby mnie gdzieindziej na obiad.
Obadwaj zasapali się. Cała gromada nie zwalniając swego pochodu, leciała wzdłuż ulicy, obierając dalszą drogę, byle tylko módz dłużej zgiełk swój przeciągać. Minąwszy ulicę du Four, puściła się przez plac Gozlin. Na czele ręczny wózek ciągnięty, popychany, mocniej jeszcze podskakiwał po nierównym bruku, wprawiając w opłakany taniec napełniające go szkice; za nim ciągnął się cały ogon, zmuszając przechodniów, by się usuwali pod mury domów, jeżeli nie chcą zostać przewróconymi; a kramarze we drzwiach swych sklepów z rozwartemi gębami przyglądali się wylękli, pewni, że to jakaś rewolucya. Cała dzielnica była wzburzona. Na ulicy Jacob, nieład i zgiełk tak już urósł, pośród tych okropnych krzyków, że tu i owdzie zamykano okiennice. Kiedy nareszcie dotarto do ulicy Bonaparte, jeden wysoki blondyn zrobił sobie figla i pochwycił wpół jakąś służącę, gapiącą się na trotuarze i uniósł ją z sobą. Istna słomka w potoku.
— A więc do widzenia, przemówił Klaudyusz. Do wieczora!
— Tak, do wieczora!
Malarz, bez tchu, zatrzymał się na skręcie ulicy Sztuk Pięknych. Przed nim dziedziniec wielki szkoły stał otworem. I niebawem pochłonął on ten tłum cały.
Wysapawszy się przez chwilę, zwrócił się na