Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/97

Ta strona została przepisana.

ulicę Seine. Dziwny jego brak szczęścia zwiększył się jeszcze, powiedzianem było widocznie, że nie pozyska sobie towarzysza na ten ranek i zawrócił na ulicę, szedł powoli aż do placu Panteonu, bez stale powziętej myśli; potem pomyślał sobie, że bądź co bądź przecież może zajść do magistratu, aby uścisnąć choć rękę Sandoza. Dobre i takie dziesięć minut. Ale kompletnie został już zgnębionym kiedy mu odpowiedziano, że pan Sandoz prosił o urlop na dzień jeden z powodu jakiegoś pogrzebu. Znał on przecież tę historyę, przyjaciel jego podawał ten pozór, ilekroć pragnął mieć w domu jeden dzień do porządnej pracy. I zwrócił się już ku jego mieszkaniu, kiedy pewna braterskość artystyczna, skrupuł uczciwego pracownika, powstrzymały go: zbrodnią było iść przeszkadzać poczciwemu chłopcu, przynosić mu z sobą zniechęcenie buntowniczego dzieła, w chwili w której on porał się odważnie i zwycięzko niezawodnie ze swojem.
Odtąd Klaudyusz spostrzegł, że trzeba mu już poddać się z rezygnacyą. I włóczył swą czarną melancholię z sobą po nadbrzeżach aż do południa, z głową tak ciężką, tak szumiącą bezustanną myślą swej niemocy, że ukochane widnokręgi Sekwany widział tylko po przez mgły jakieś ciężkie. Potem zwrócił nagle w ulicę Femme-Sans Tète i wszedł na śniadanie do kupca win Gomarda. Mularze w bluzach od pracy, pochlapani wapnem, siedzieli tu u stołów i jak oni, po-