Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/98

Ta strona została przepisana.

śród nich zjadł tu zwykłą swą porcyę, bulion w filiżance i kawałek sztuki mięsa z fasolką na talerzu, mokrym jeszcze od pomyj. I to było za dobrem jeszcze dla takiego bydlęcia, co nie umie sobie zapracować na kawałek chleba: ilekroć nie udało mu się jakie studyum, poniżał sam siebie, stawiał się niżej od rękodzielników, których zgrubiałe dłonie przynajmniej dokonywały swojej pracy. Przez jakąś godzinę zwłóczył, przysłuchując się bezmyślnie rozmowie u sąsiednich stolików. I wyszedłszy wreszcie, kroczył napowrót powolnie, bez celu.
Ale na placu ratuszowym myśl jakaś nowa znagliła go do przyspieszenia kroków. Czemuż nie pomyślał dotąd o Fagerolles’ie? On był uprzejmym, ten Fagerolles, mimo że był uczniem szkoły sztuk pięknych i wesołym i woale nie głupim. Można z nim było pogadać wówczas nawet, kiedy bronił złego malarstwa. Jeżeli był na śniadaniu u swego ojca, na ulicy Vieille-du-Temple, z pewnością znajdował się tam jeszcze.
Klaudyusz, wchodząc w tę ciasną uliczkę, doznał uczucia pewnej ulgi, chłodu. Dzień poczynał być niezmiernie gorący, skwarny i podnosiła się jakaś wilgoć z bruku, który mimo przygrzewającego słońca wciąż był mokry i tłusty, rozdeptywany nogami przechodniów. Co chwila jednokonki, wózki do przewożenia sprzętów omal go nie najeżdżały, ilekroć znaglony potrącaniem ciżby zeszedł z trotoaru. Jednakowoż ulica ta go