Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/99

Ta strona została przepisana.

bawiła, z temi rozsypanemi bezładnie domami płaskiemi fasadami, upstrzonemi szyldami aż po same strychy, podziurawionemi wązkiemi oknami, zkąd dochodziły odgłosy wszelkich rzemiosł Paryża. W jednem z najbardziej ścieśnionych miejsc zatrzymał go sklepik z dziennikami, wciśnięty między magazyn fryzyerski i sklepik flaczarza, wystawa rycin niedorzecznych, najpiękniejsze powieści pomięszano z plugastwem godnem kurdygardy. Stojąc przed obrazami blady jakiś wysoki chłopak marzył, dwie dziewczyny popychały się ze śmiechem. Byłby ich opoliczkował wszystko troje i spiesznie przeszedł wszerz ulicę, dom bowiem Fageroles’a znajdował się po drugiej stronie, tuż naprzeciw właśnie, stary dom ciemny pochlapany błotem i wystający nieco na przód z pośród szeregu innych. A ponieważ nadjeżdżał omnibus, zaledwie miał tyle czasu, aby uskoczyć na trotuar, gdzie jeszcze dosięgło go rozpryskujące się z pod kół błoto.
Pan Fagerolles, ojciec, fabrykant cynkowych odlewów, miał swe pracownie na parterze; na pierwszem piętrze, oddając na skład prób dwa wielkie jasne, na ulicę wychodzące pokoje, sam zajmował maleńkie, ciasne, ciemne mieszkanie od podwórza, w którem panowało prawdziwie piwniczne powietrze. Tutaj to wzrósł syn jego Henryk, jako prawdziwa roślina paryskiego bruku, nad brzegiem tego trotoaru powyszczerbianego przez koła, wiecznie zalanego wodą rynsztoków,