— O czem myślisz?
— O niczem, mamo.
Lecz nią aż szarpnęło na łóżku. Wstrząsnęła głową i rzekła:
— Macie ze mną dużo zgryzot, moje dzieci. No, no, nie trapcie się, już mnie tu niedługo nie będzie.
Podbiegłszy ku łożu matki, poczynają zapewniać ją gorąco o swej miłości, przysięgają ocalić ją. Przeczy temu uparcie ruchem głowy. Nieufność jej rośnie. Strasznem jest to konanie, zatrute przez pieniądz!
Choroba trwa trzy tygodnie. Było już pięć konsyliów, wzywano najpierwsze lekarskie znakomitości. Pokojówka pomaga wprawdzie paniczom pielęgnować panią, lecz mimo jej usiłowań do mieszkania poczyna się zwolna wkradać nieład. Nakoniec gaśnie wszelka nadzieja: lekarz oświadcza, że odtąd każdej chwili należy spodziewać się zgonu.
Wówczas pewnego ranka synowie, sądząc, że matka śpi, wszczynają w framudze jednego z okien rozmowę o nieprzewidzianym kłopocie, jaki zaskoczył dom. Oto jest już piętnastego lipca, w którym to terminie matka miała zwyczaj osobiście odbierać czynsze od lokatorów trzech swoich kamienic — synowie więc byli bardzo zaambarasowani, jak załatwić sprawę pobrania tych należności. Odźwierni zgłaszali się już w tej
Strona:PL Zola - Jak ludzie umierają.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.