Strona:PL Zola - Jak ludzie umierają.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

śmiechu, wykrzykując, że w biurze dobroczynności zawsze się muszą spóźnić na pociąg.
Jakiż on biedny, ten dziecięcy trupek!.. Chude to jak szczypa, niby piórko leciutkie!... Gdyby położyć na posłaniu podjętego z ulicy gołębia, którego mróz zabił, nie więcejby zajął miejsca.
Pani Bonnet, która odzyskała znową całą swą uprzejmość, czyni tymczasem uwagę, że dziecię nie odzyska już przez to życia, jeśli rodzice nic jeść nie będą. Ofiaruje się tedy pójść po chleb i mięso oraz kupić świec. Przystają na wszystko. Za powrotem sąsiadka nakrywa stół i stawia na nim gorącą kiełbasę. W piecu ogień poczyna trzeszczeć, w izbie robi się przyjemnie. Oczy matki jednakże zachodzą co chwila łzami, które w dużych kroplach spadają jej na chleb. Jakby to Karolkowi było dobrze w tem cieple, z jakim smakiem zajadałoby biedactwo kiełbasę!...
Pani Bonnet upiera się czuwać wraz z nimi. Około pierwszej z północy, kiedy Morisseau, zmorzony snem, chrapnął, oparłszy głowę w nogach łóżka, — obie kobiety wzięły się do gotowania kawy. Zaproszono do towarzystwa drugą sąsiadkę, ośmnastoletnią szwaczkę, która przyniosła w flaszce nieco wódki, chcąc się z swej strony przyczynić czemś do uczty. Poczęły pić wszystkie trzy kawę małemi łyczkami, opowiadając sobie zniżonym głosem wypadki niezwykłych zgonów; stopniowo jednak głosy ich poczynały brzmieć coraz silniej,