Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

wracać jedno na drugie. Dziewczynka jakaś czteroletnia, cała biała i różowa, nabożnie przyciskała sobie rączęta do serduszka, tak to się jej podobało. Inni przyklaskiwali; chłopcy śmieli się z buzią otwartą; poważny ich głos mięszał się z cienką nutą dziewczynek.
— A to bawią się! — szepnął doktór.
Usiadł był przy Helenie. Ta bawiła się razem z dziećmi. A on upajał się zapachem jej włosów. Za jednem z mocniejszych uderzeń kija odwróciła się — i rzekła:
— Jakie to śmieszne!
— Dzieci, podbudzone zabawą, zaczęły się mięszać do przedstawienia. Same odpowiadały aktorom. Jedna dziewczynka, która musiała znać dramat, tłumaczyła, co ma nastąpić: „Zaraz zabije żonę swą... Teraz będą go wieszali...“ Mała Levasseur, najmłodsza, co miała dwa lata tylko, nagle zawołała:
— Mamo, czy go posadzą na suchy chleb!
Wykrzykniki, uwagi, sypały się na głos. Tymczasem Helena szukała pomiędzy dziećmi.
— Nie widzę Joanny — rzekła. — Czy bawi się?
Doktór pochylił się i głowę swą zbliżył do jej głowy — szepcząc!
— Popatrz pani tam, między tym arlekinem i tą Normandką, widać szpilki w jej włosach. Serdecznie śmieje się.
I tak siedział pochylony, czując na policzku swym ciepło twarzy Heleny. Dotąd żadne wyznanie nie wyrwało się im z ust; milczenie to pozwalało na dawną zażyłość, którą nieokreślony jakiś niepokój tylko zakłócał od jakiegoś czasu. Ale wobec tych dzieci, przy tych wybuchach śmiechu, ona sama stawała się dzieckiem i zapominała o wszelkim przymusie, podczas kiedy oddech Henryka padał na jej szyję. Donośne uderzenia kija wstrząsały nią, podbujając ruch serca; zwracała się wówczas ku niemu i z błyszczącemi oczyma mówiła za każdym razem:
— Mój Boże! jakież to głupie! A jak tłuką!