Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/132

Ta strona została skorygowana.

bie ów jasny poranek wiosenny, miasto czyste i białe; jak pod kryształem, Paryż w świetle wiosennem, dziecinnem, na który patrzyła, leżąc przed oknem z książką, opuszczoną na kolana. Owego poranku miłość budziła się, dając znak życia lekkiem drżeniem, którego nie umiała nazwać, i przeciw któremu sądziła się być silną. Dzisiaj była znowu na temże miejscu, ale zwycięzka namiętność pożerała ją, a przed nią zachodzące słońce paliło miasto. Zdawało się jej, że jeden dzień dokonał tego, że był to burzliwy wieczór czystego poranku, i że wszystkie te płomienie paliły się w jej sercu.
Niebo zmieniło się. Słońce, zniżając się ku wzgórzom Meudon, odepchnęło ostatnie chmury i zajaśniało najżywszym ogniem na błękicie. Na krańcach horyzontu kredowe skały zagradzające dalsze okolice Charenton i Choisy le Roi, zamieniły się na masy karminu najżywszej barwy: flotyla obłoczków, płynących powoli na błękicie po nad Paryżem, pokryła się purpurowemi żaglami, a delikatna sieć z białego jedwabiu, rozciągnięta nad Mont-martre, zdawała się być zadziergnięta z plecionki złotej, której równe oczka miały uwięzić gwiazdy za ukazaniem się ich na horyzoncie. A pod tem ognistem sklepieniem rozciągało się miasto, porysowane wielkiemi cieniami. Na dole, na obszernym placu, wzdłuż alei, dorożki i omnibusy krzyżowały się wśród żółtej kurzawy, pomiędzy tłumem przechodniów, którzy się troili, jak czarne mrowisko, oświecone błyskami światła. Seminaryum jakieś, w ścieśnionych szeregach posuwające się wybrzeżem Billy, tworzyło ogon sutan, koloru okry. Dalej jadący i piesi znikali, a na odległym moście rozróżnić można było tylko szereg powozów, których latarnie błyszczały. Na lewo wysokie kominy piekarni wojskowej, proste i różowe, wyrzucały duże kłęby dymu delikatnej barwy ciała: z drugiej strony rzeki, piękne wiązy wybrzeża Orsay składały się na ciemną masę, którą chwilowe promienie słońca przeszywały. Sekwana między swemi urwistemi wybrzeżami