Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

— Czy nie mówiłam? — powtarzała Rozalia tryufująco.
Krzewy rozrosły się tak, że aleje zamieniły się w wązkie dróżki, z których powstał cały labirynt, gdzie suknie zaczepiały się o gałęzie. Możnaby sądzić, że to była jakaś ustroń lasu, z tem sklepieniem liści, przez które padało zielonawe światło, pełne słodyczy i tajemniczego wdzięku. Helena szukała wiązu, pod którym siadywała w kwietniu.
— Ale nie chcę, żeby tam siedziała. Za chłodno jest w cieniu. — Proszę iść dalej — rzekła sługa. — Zobaczy pani.
O kilka kroków dalej las się kończył. Tam, wśród wysokich ścian zieleni na trawniku ukazywało się słońce; wielki złoty promień padał tu cicho i ciepło, jak na łączkę wśród lasu. Podniósłszy głowę, widać było tylko gałęzie drzew rysujące się na błękicie nieba tak delikatnie jak koronka. Herbaciane róże, trochę zwiędłe od upału, drzemały na swych gałązkach... W klombach stokrótki białe i czerwone układały się w deseń starych haftów.
— Zobaczy pani — powtarzała Rozalia. — Niech mi pani pozwoli. Ja sama to urządzę.
Złożyła we dwoje i rozpostarła wielką kołdrę na brzegu alei, gzie cień się kończył. Potem posadziła Joannę, obwiniętą w szal, mówiąc jej, by wyciągnęła nogi. Takim sposobem dziecko miało głowę w cieniu a nogi na słońcu.
— Dobrze ci, kochanko? — spytała Helena.
— O, tak — odrzekła. — Widzisz, mamo, nie zimno mi. To tak jak gdyby się grzałam przy wielkim ogniu... Oh, jakież tu powietrze, jak tu dobrze!
Helena, która niespokojnem okiem spoglądała na zamknięte okienice domu — rzekła — że odejdzie na chwilę, i rozmaite przytem dała polecenia Rozalii: będzie uważała na słońce, nie da dziecku siedzieć tu dłużej jak pół godziny, nie spuści jej z oka.
— Nie lękajże się mamo — rzekła mała, śmiejąc się. — Powozy nie przejeżdżają tędy.