Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/188

Ta strona została skorygowana.

odymała i poszerzała go jeszcze. Kołysząc się z wdziękiem odchylił rękawa, a to by raz jeszcze pokazać Rozalii dwa serca gorejące, które kazał sobie wypiętnować na skórze i tą dewizą: Na zawsze.
— Byłeś dzisiaj na mszy? — rzekła Rozalia, która zawsze w niedzielę pytała go o to.
— Na mszy... na mszy... — powtórzył, przedrwiwając.
Czerwone jego uszy odstawały od głowy, bardzo nisko ostrzyżonej i cała okrągła osóbka wyrażała szyderstwo.
— Zapewne, że byłem tam, na mszy — rzekł wreszcie.
— Kłamiesz! — gwałtownie zawołała Rozalia. — Widzę, że kłamiesz, nos twój rusza się... Ach! Zefirynie, gubisz się, nie masz nawet religii... Obawiaj się!
Za całą odpowiedź chciał ją objąć w pół. Ale ona zdawało się być zgorszona tem i zawołała
— Każę ci włożyć surdut, jeżeli nie będziesz przyzwoity. Nie wtydzisz się! Panienka patrzy na ciebie.
Zefiryn wrócił do grabi. Joanna w istocie podniosła była oczy. Zabawa z piaskiem zaczęła ją nudzić trochę; naprzód zbierała kamyczki, potem liście, wreszcie rwała trawę, ale powoli ogarniało ją lenistwo, bawiła się lepiej, nic nie robiąc i patrząc tylko na słonce, które powoli posuwało się na nią. Niedawno nogi jej tylko po kolana kąpały się w ciepłych promieniach; teraz doszły one już do stanu, ciepło zwiększało się co raz bardziej, czuła jego dotknięcie przyjemne jak pieszczota, jak głaskanie. Bawiły ją szczególnie te okrągłe plamy, piękne żółto-złociste, co tańczyły na jej szalu. Jak gdyby zwierzątka. I odrzucała w tył głowę, chcąc zobaczyć, czy popełzną aż do jej twarzy. Tymczasem obie swe małe rączki wysunęła na słońcę. Jakże były mizerne, jak przezroczyste! Słońce przeświecało się przez nie; a jednak wydawały się jej ładne, różowe jak muszelki, podługowate i wąskie, podobne do dziecinnych rączek Jezusa. Potoki świeże powietrza, wielkie drzewa, wreszcie gorąco odurzyły ją. Zdawało się jej, że usypia,