— Jakżeście panie dobre!!.. Zapominacie panie o nas.
— Przychodzimy względem tej loterji, wie pani?
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze.
— Oh, nie możemy siadać. Musimy jeszcze być w dwudziestu domach.
— Ależ przecie zatrzymacie się panie chwileczkę.
Obie panie usiadły wreszcie na brzegu kanapy. Cienkie głosiki jeszcze cieniej odezwały się znowu.
— I cóż? wczoraj, w Wodewilu?
— Przepysznie!
— Wiecie panie, że odpina suknię i odrzuca włosy... Na tem zależy całe wrażenie.
— Powiadają, że połyka coś dla nadania sobie zielonej cery.
— Nie, nie, tylko wszystkie ruchy są obrachowane... Ale trzeba było obmyślić je naprzód.
— To zadziwiające.
Obie panie powstały. Za chwilę już ich nie było. W salonie znowu się zrobiło spokojnie i ciepło. Hjacynty, stojące na kominie, wydawały przenikliwy zapach. Z ogrodu dolatywał hałas gwałtownej kłótni wróbli, których całe stado zleciało się na trawnik. Pani Deberle, zanim usiadła, spuściła tiulową haftowaną zasłonę okna, naprzeciw którego siedziała; i wróciła na swe miejsce; łagodniejszy blask padł na nią.
— Przepraszam panią — rzekła — nie mam jednej chwili swobodnej...
I bardzo przyjaźnie znowu mówić zaczęła z Heleną. Zdawała się znać po części historję jej życia, zapewne za pomocą ploteczek, które krążyły po domu, gdzie Helena mieszkała, a który był jej własnością. Ze śmiałością, pełną taktu i przyjaźni, jak się zdawało, mówiła o jej mężu i okropnej śmierci jego w hotelu Var na ulicy Richelieu’go.
— I to zaraz po waszem przybyciu, nieprawdaż? I nigdy przedtem nie byłaś pani w Paryżu... Musiało to być
Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/22
Ta strona została skorygowana.