nie upaść. Końcem nogi macała szerokie stopnie. Na prawo i lewo mury ścieśniały się, noc powiększała je niezmiernie; po nad nimi gałęzie drzew, ogołocone z liści, niewyraźnie rysowały się jak olbrzymie ramiona z rękami wyciągniętemi i zaciśniętemi palcami. Drżała na myśl, że drzwi jednego z tych ogrodów otworzą się, i że ktoś rzuci się na nią. Nie było jednak nikogo, Helena schodziła jak mogła najspiesznie. Nagle cień jakiś wypłynął z ciemności; zadrżała, kiedy cień odkaszlnął; było to stara kobieta, która z trudnością wchodziła na górę. Helena uspokoiła się i staranniej podniosła suknię, której ogon wlókł się po ziemi. Błoto było tak gęste, że trzewiki przylegały do sukni. Stanąwszy na dole, instynktownie obejrzała się. Z wilgotnych gałęzi woda ściekała do pasażu, latarnia wyglądała jak lampa grónika, zawieszona u ściany studni, której podmywanie groziło niebezpieczeństwem.
Helena poszła prosto na strych, gdzie tak często dawniej chodziła, na górę wielkiego domu w pasażu. Ale nadaremnie stukała, nic się nie odzywało. Zakłopotano bardzo, zeszła na dół. Matka Fétu musiała znajdować się w mieszkaniu pierwszego piętra. Ale Helena nie śmiała iść tam. Pięć minut może stała na ulicy, którą naftowa lampa oświecała. Znowu weszła na górę, wahała się, zaglądała do drzwi i miała już odejść nareszcie, kiedy stara kobieta ukazała się pochylona na poręczy.
— Jakto, moja dobra pani na wschodach! — zawołała. — Ależ proszę wejść zaziębi się pani...
— Nie, dziękuję — rzekła Helena — oto trzewiki dla was, matko Fetu...
I spoglądała na drzwi, które ta zostawiła otwarte za sobą. Przez nie widać było róg pieca.
Sama jestem, przysięgam pani — powtarzała stara. — Proszę wejść. To kuchnia z tej strony... Ah! pani nie jest dumna z biednymi ludźmi. To, to można powiedzieć...
Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/233
Ta strona została skorygowana.