— Posłuchaj mię pani, mogę mówić z tobą szczerze... Nie nalegaj, proszę, zawadzałabyś mi... Odłóżmy to na inny poniedziałek.
Powiedziała to bez najmniejszego wzruszenia, tak wyraźnie i z tak spokojnym uśmiechem, że Helena zmięszana nie odpowiedziała już wcale. Musiała podać rękę Julii, która chciała zaraz przenieść stolik do komina. Potem cofnęła się, a powtórzenie szło dalej. Po zakończeniu sceny, pani de Guirand w monologu swoim, z wielką siłą wypowiedziała te dwa frazesa:
— „Ależ jaka to przepaść to serce mężczyzny! Ah! na honor, więcej niż oni warte jesteśmy!”
Cóż miała począć teraz? I na to pytanie w głowie jej postał straszny zamęt gwałtownych myśli. Czuła nieprzepartą potrzebę pomszczenia się nad pięknym spokojem Julji, jak gdyby ten spokój był obelgą dla gorączki, która nią samą miotała. Myślała o zgubie Juli, chciałaby widzieć, czy i wówczas jeszcze potrafi zachować zimną krew swoją. Wreszcie pogardzała sobą za delikatność i skrupuły, którymi się rządziła dotąd. Ileż razy powinna była już powiedzieć Henrykowi! „Kocham cię, bierz mnie, uciekajmy,“ i nie drżeć i mieć spokojną, białą twarz tej kobiety, która na trzy godziny przed swoją pierwszą schadzką, grała komedyę u siebie. Teraz jeszcze Helena drżała więcej niż ona, i to właśnie doprowadzało ją do szaleństwa. Wśród uśmiechniętego spokoju salonu tego wrzała gniewem i bała się wybuchnąć nagle w namiętnych wyrazach. Czy byłaby tchórzem?
W tej chwili drzwi otwarły się i głos Henryka dał się słyszeć.
— Nie będę przeszkadzał... Przejdę tylko.
Powtórzenie miało się ku końcowi, Julia, wciąż czytając rolę Chavigny’ego, chwyciła była właśnie rękę pani — de Guirand.
Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/245
Ta strona została skorygowana.