Znalazłszy się na ulicy, Helena przyspieszyła kroku. Deszcz ustał; wielkie krople, spływając z rynien, ciężko spadały jej na ramiona. Miała namyślić się, ułożyć plan jakiś w drodze. Ale teraz chodziło jej o to już tylko, by przybyć na czas. Wszedłszy do pasażu wód zawahała się chwilę. Schody zamieniły się w potok; rynsztoki z ulicy Raynouard wystąpiły z brzegów i wpadały z szumem. Wzdłuż stopni, między ścieśnionemi ścianami bryzgała piana, ostra wierzchołki kamyków opłukane deszczem, migotały. Blade światło z zasłoniętego chmurami nieba oświecało pasaż z pomiędzy czarnych gałęzi drzewa. Zeszła zaledwie podnosząc suknię swą. Woda sięgała kostek jej, małe trzewiki omal nie ugrzęzły w kałużach. Wzdłuż pochyłości słyszała koło siebie wyraźny szept, podobny do szmeru strumyków,, płynących pod trawą w lasach.
Nagle znalazła się na schodach, przed drzwiami. Zadyszana, wzburzona, zatrzymała się tam. Potem przypomniała sobie, że lepiej zapukać do kuchni.
— Jakto, to pani! — rzekła matka Fétu.
Głos jej nie był już płaczliwy. Małe oczka świeciły się, wyraz uśmiechniętej usłużności drgał w tysiącznych zmarszczkach twarzy. Słuchając urywanych słów Heleny, śmiało już teraz klaskała w jej ręce. Helena dała jej dwadzieścia franków.
— Bóg ci to wynagrodzi! — wyjąkała matka Fétu przez przyzwczajenie. — Rób co chcesz, moja mała.