Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/255

Ta strona została skorygowana.

że nie można było dostrzec wzruszenia, które tamowało jej mowę. Ale zanim młody człowiek miał czas ująć jej rękę, podniosła zasłonę u kapelusza i pokazała twarz uśmiechniętą, trochę bladą, ale spokojną.
— Patrzcie — zapaliłeś pan światło — zawołała. — Zdawało mi się, że nienawidzisz świec palących się za dnia.
Malignon, który ułożył był sobie, że ją powita namiętnym ruchem, do którego się przygotował, stropił się na te słowa i tłumaczył się, że dzień bardzo był brzydki, z okien, jego widok nieładny, wreszcie że przepadał za nocą.
— Nigdy niewiadomo, czego się trzymać z panem, rzekła żartując z niego. — Przeszłej wiosny na moim balu dziecinnym wytoczyłeś mi cały proces: że zrobiłam piwnicę, że się wchodziło, jak do umarłych... Ale wreszcie dajmy na to, że pański gust zmienił się.
Zachowywała się tak, jakgdyby była z wizytą; udawała pewność siebie, przybierając głos trochę grubszy. Była to jedyna w niej oznaka pomięszania. Chwilami podbródek drżał lekko jak gdyby zawadzało jej coś w gardle. Ale oczy błyszczały; nieroztropny krok, którego się dopuszczała sprawiał jej żywą przyjemność. To zmieniało ją; przychodziła jej na myśl pani de Chermette, która miała kochanka. Mój Boże! zawsze to jednak zabawne.
— Zobaczmyż — jak się tu urządziłeś — rzekła.
I obeszła pokój dokoła. On szedł za nią; myślał nad tem, że powinien był pocałować ją zaraz; teraz nie mógł już musiał czekać. Julja przypatrywała się meblom, spoglądała na ściany, podnosiła głowę, cofała się nie przestając mówić zarazem.
— Nie podoba mi się ten kreton. Niesłychanie pospolity! Zkąd wykopałeś pan ten szkaradny różowy kolor?... Patrzcie krzesło to byłoby niebrzydkie, gdyby nie tak wiele złocenia... I ani jednego obrazu, żadnego cacka; nic, tylko pająk i kandelabry, którym braknie stylu... O, mój, kochany,